niedziela, 22 marca 2015

Idalia ze Słonecznego Wzgórza



Od dłuższego czasu męczył mnie ambitny plan poznania i spisania historii pewnej młodej kobiety, której portret wisi  salonie rodziców mojego męża. I choć już jeden tekst napisałam to jakiś głos mówi mi, że to nie jest to i każe pisać od nowa. Nie sądziłam, że będzie tak trudno ubrać w słowa to wszystko co przychodziło mi do głowy w Kielcach kiedy enty raz przyglądałam się tej fotografii.
Skoro jednak postanowiłam, że nowy post będzie zupełnie inny od poprzednich to nie może być byle jaki. Moją ambicją jest, aby poprzez ów krótki tekst i zdjęcia owa kobieta zyskała Waszą sympatię tak jak zyskała moją.

Historia długa nie jest a moja chęć poznania jej zaczęła się kiedy tylko spojrzałam na sympatyczną twarz młodej kobiety (kiedy oglądałam ją  za pierwszym razem byłyśmy w zbliżonym wieku). Ze zdjęcia zerka młoda dziewczyna o nieśmiałym delikatnym uśmiechu, może trochę zamyślona? Nie patrzy prosto w obiektyw lecz gdzieś obok – kiedy siedzę przy stole w domu rodziców męża ona patrzy w moją stronę.  Do pewnego czasu wiedziałam tylko, że ma na imię Idalia .Szkoda, że zniknęło z kalendarzy bo jest oryginalne i melodyjne – niedzisiejsze, nietypowe a jednak piękne, kojarzące się z kwiatem. Dodatkowo spodobał mi się sam format portretu, który obecnie jest wielkim unikatem. Zdjęcie wykonano w roku 1902, ma wymiary 50x60cm, jest sygnowane i osadzone w oryginalnej zdobionej ramie myślę, że z tych samych lat co fotografia.

Idalia Doroszkiewicz z Binkiewiczów (zdjęcie z 1902 roku)

Spoglądając na owe zdjęcie poczułam sympatię do owej nieznanej mi zupełnie kobiety, która zdaje się znać mnie o wiele lepiej.  Zdjęcie wisi dumnie nad kanapą i jest niemym  uczestnikiem wielu domowych uroczystości i rodzinnych spotkań  jakie miały do tej pory miejsce u teściów.
Zdjęcie jest już wiekowe, przetrwało w niewyjaśniony sposób rewolucję, wojny i powstanie warszawskie a okazało się, ze wraz z nim kilka osobistych drobiazgów Idalii.  Wyobrażacie to sobie? Ze zdjęcia zerka na mnie osoba, której modlitewnik i stary medalion mam właśnie  w rękach, a u rodziców męża są binokle narzeczonego Idalii –Maurycego i malutki słonik podarowany ukochanej na szczęście. Niewiarygodne, że po tylu latach i burzliwych czasach to wszystko jest razem w komplecie. 
Binokle Maurycego zachowane w bardzo dobrym stanie w oryginalnym futerale
 

Medalion Binkiewiczów                                
  
Medalion z inicjałami i nazwiskiem pisanymi cyrylicą (medalion pochodzi z XIX wieku)

 A mogło być inaczej bo Idalia a dokładniej Idalia Doroszkiewicz z Binkiewiczów uciekając przed bolszewikami nie miała czasu aby ratować swój majątek o czym za chwilkę.
Pomyślałam, ze wszystko to zasługuje na spisanie i utrwalenie a dobrym miejscem ku temu jest mój blog.  Zapytałam wiec Mamę męża jakie są dzieje Idalii i co o niej wiadomo, aby nie pozostała zupełnie anonimowa.
Wśród ocalałych z tych odległych czasów pamiątek jest m.in. modlitewnik wydany w roku 1892. Zawiera kilkaset stron o złoconych grzbietach oraz złote zapięcie a kiedy się go otworzy oczom ukazuje się wykaligrafowana pięknym pismem dedykacja dla Idalii od jej narzeczonego Maurycego. Podarował on jej ów modlitewnik w roku 1899 wraz z malutkim słonikiem zamykanym w pudełeczku widocznym na fotografii.
Dedykacja od narzeczonego

Dodaj napis

Futerał w jakim przechowywany jest modlitewnik 1892 rok
Zapewne w niedługi czas potem zostali małżeństwem jednak nie doczekali się własnych dzieci. Maurycy który brał udział w rewolucji (i niestety w niej zginął) wraz z Idalią opiekowali się synem jego brata Wandalina Doroszkiewicza. Zwróćcie uwagę i na to imię – Wandalin – równie ciekawe i niespotykane co Idalia. Otóż Wandalin miał syna Romana a jego małżeństwo owiane jest tajemnicą. Powodem była jego żona, która opuściła swoją rodzinę w niewyjaśnionych okolicznościach a sam Wandalin zmuszony był oddać syna na wychowanie bratu i jego żonie. Idalia wraz z małym Romkiem mieszkała w Grodnie kiedy pod jej dom od tyłu zaczęli podchodzić bolszewicy. Widząc to w wielkim pośpiechu zabrała z pokoju od frontu kilka rzeczy – swój portret, modlitewnik i kilka drobiazgów. Załadowała to wszystko na furmankę i w ostatnim momencie uciekła – co ciekawe od frontu , w momencie kiedy z drugiej strony do domu wchodzili już bolszewicy.

Nie jest do końca wiadome gdzie zamieszkała po dotarciu do Warszawy wiadomo jedynie, że sama ucieczka z Grodna jak i wojny wykończyły ją tak bardzo iż zmarła jeszcze przed 1950 rokiem. Nie wiadomo gdzie została pochowana, choć bardzo chciałabym odszukać jej grób.

Nieżyjący już doktor  Roman Doroszkiewicz skończył Politechnikę Warszawską, jest autorem książki o elastoplastyce i  wielu specjalistycznych dzieł naukowych z dziedziny fizyki.

A skąd tytuł – skojarzenie z autorką „Ani z Zielonego Wzgórza” – Lucy Maud Montgomery, rówieśnicą Idalii – spójrzcie na portret – dla mnie mają coś wspólnego. Idalia uśmiecha się ze ściany mieszkania na kieleckim osiedlu – Słonecznym Wzgórzu.

Idalia Doroszkiewicz z Binkiewiczów

Lucy Maud Montgomery.JPG
Lucy Maud Montogomery
<a href="http://www.bloglovin.com/blog/13918531/?claim=b2wvqascq2c">Follow my blog with Bloglovin</a>

niedziela, 15 marca 2015

Oyster's party



Rozmyślając nad treścią tego wpisu zaczęłam gdybać czy tylko dzieci są ciekawskie i lubią poznawać wszystko co nowe i im nie znane? Być może, ale w tej teorii trafił się właśnie wyjątek – chlubny oczywiście i absolutnie nietuzinkowy – inny być nie może skoro mowa o mnie. Tak skromność to moje drugie imię a ciekawość trzecie.
Czego dotyczyła ta ciekawość? Odpowiedź krótka niczym osławiony już życiorys Zenka – kuchni. O tym, że nie gotuję już pisałam. Nie jest to jednak przeszkodą w próbowaniu nowych dań i poznawaniu nowych smaków zwłaszcza jeśli za męża ma się faceta kochającego gotować. Jest jeszcze dużo potraw jakich nie znam a chciałabym poznać, jednak jedna konkretna nie dawała mi spokoju już od dłuższego czasu. Musiałam wreszcie zmienić ten stan rzeczy a idealną okazją ku temu okazały się urodziny. Nie, nie moje a mego męża, które choć spędzone w zaciszu domowym to takie znów skromne nie były.
Czy już wystarczająco wzbudziłam Waszą ciekawość o jakim daniu chce napisać? Jeśli tak to mogę zdradzić, że chodzi o ostrygi. 

Ostrygi, które nie mają przede mną żadnych tajemnic
Być może ktoś teraz wzdrygnie się z obrzydzenia a ktoś inny zastanowi  tak jak ja jak to cholerstwo smakuje? Powiem Wam krótko: to był hardcore level 3 5 a nawet 10, ale mimo wszystko jestem z siebie dumna. Dumna bo spróbowałam i już nikt nie zaskoczy mnie rozmową na ich temat. Dumna bo wyglądają obrzydliwie a jeszcze gorzej pachną (nie jestem jakoś mocno czuła na zapachy, ale zapach świeżych ostryg dosłownie mnie powalił) a mimo to zjadłam 2 z 3 jakie przypadały na głowę. Za trzecią dostałam dużą ilość krewetek, które naprawdę uwielbiam.
Teraz chciałabym doprecyzować: otóż urodziny męża to nie były same ostrygi i na tym koniec imprezy. Zastanawiając się nad tym co byśmy zjedli w ten szczególny dzień doszliśmy do wniosku, że egzotyka to jest to i taki kierunek obraliśmy.  Na początek były ostrygi z białym winem (Chardonnay z Egeru) i sosem  mignonette (cebula szalotka i ocet balsamiczny, pieprz), potem krewetki w sosie chili słodko-pikantnym a na koniec ryba zapiekana po prowansalski z bakłażanem pomidorami cebulą i czarnymi oliwkami. Niebo w gębie mówię Wam – zdjęcia niech podziałają na apetyt.
Jedzenie, które patrzy choć nie ucieka z talerza czyli krewetka we własnej osobie

Danie główne urodzinowego dnia

Przy okazji przygotowań do urodzin zaczęłam się zastanawiać które z nas tj. ja czy mąż ma już większego hopla na punkcie vintage.. Urodziny spędzone we dwoje w domu, ale nie znaczy to, że wyciągnięta bluza od dresu i takież spodnie to idealne ubranie na taką okazję. Zwłaszcza w obliczu tak niecodziennych „gości” na stole jak ostrygi! Mąż zapowiedział, że skoro to jego urodziny a vintage zaczął odgrywać w naszym życiu dość znaczącą rolę to on chciałby abym podkreśliła ów dzień strojem vintage. Tym bardziej, że ów vintage wylewa się z szafy, ale nie myślcie, że to sprawę ułatwia. Co to to nie! Pół dnia debatowałam co będzie się dobrze prezentować a jednocześnie za bardzo nie wygniecie czy pobrudzi. Wybór padł na piękną sukienkę z butiku Retro Club przywodzącą na myśl lata 20/30. Kiedy założyłam na szyję perełki znane z postu o Julii Child i czarne szpilki (przecież kapcie nie pasują ni w ząb ani do kolacji ani do sukienki a tak w ogóle to tylko siedziałam w nich przy stole) wyszedł mi całkiem zgrabny strój nieprawdaż?


Sukienka o kroju z lat 20/30 - butik Retro Club, naszyjnik- butik Retro Club, szpilki marki Servas - butik Vintageladies.pl
Tak sukienka prezentuje się w okazałości

Jedyne zastrzeżenia mam do własnej fryzury, która niebawem trafi „pod topór” fryzjerki i niczym przyroda będzie mieć szanse na nowe odrodzenie. Chyba ręce mam za krótkie bo upiąć je w coś sensownego to nadludzki już wysiłek!

Tak więc moi drodzy nie bójcie odkrywać się nieznanych Wam lądów – czy tak jak w moim przypadku- nieznanych Wam smaków. Nie wiem czy mi się to uda, ale teraz chodzi za mną coś na kształt homara, langusty lub kraba.  A mężowi, który jest pierwszym czytelnikiem i recenzentem życzę oprócz nieustającego uczucia miłości do autorki aby podobne uczucie zamiłowania do gotowania zwłaszcza nowych dań nigdy mu nie minęło
Urodziny spędzone iście po szampańsku
<a href="http://www.bloglovin.com/blog/13918531/?claim=b2wvqascq2c">Follow my blog with Bloglovin</a>

poniedziałek, 2 marca 2015

Moje miasto - Eger




Początek marca czyli teoretycznie jeszcze kalendarzowa zima, ale kiedy wyglądam przez okno nabieram awersji do tego okresu jaki jeszcze jakiś czas temu zimą był faktycznie. Za oknem szaro i buro, śniegu nie ma (zresztą słońca też jak na lekarstwo) – o przygnębienie teraz łatwiej niż kiedykolwiek indziej.
Nie chcę, aby aura za oknem miała nade mną przewagę dlatego postanowiłam dzisiaj zaprezentować Wam miejsce do którego uwielbiam jeździć ilekroć mam taką okazję. Doskonałe o każdej porze roku co przetestowałam na własnej skórze.
 Dzisiaj w cyklu „Podróże z retro klimatem” chciałabym opisać  węgierskie miasto - Eger, które przyciąga mnie do siebie już 10 rok z rzędu (skutecznie jak widać)
Egerska Starówka

Eger jest wart opisu bo jak w żadnym innym miejscu czuje się  tu nostalgiczny nastrój i efekt „zatrzymania czasu”. Jest tu pięknie odrestaurowana Starówka z siecią małych, krętych uliczek oraz zamek górujący nad okolicą. Mnie zamek przypadł średnio do gustu, za to uliczkami Egeru mogę się snuć godzinami i raczej mi się nie znudzi. Kuszą ciekawe knajpki z pysznym jedzeniem – w mojej ulubionej dodatkowo przyciąga widok z okien na rynek i klimatyczne wnętrze z nastrojowym światłem. Idealne miejsce na kolację z kochaną osobą.  Tuż obok nich można znaleźć małe i niepozorne z zewnątrz antykwariaty skrywające w swych wnętrzach małe skarby czyli raj dla takich maniaków vintage jak ja. Najlepsza historia łącząca mnie z tymi miejscami to zakup lampy do salonu. Niby nic takiego i co jakiś czas każdy nabywa taką rzecz do domu. Mnie wyróżnia czas zakupu – ponad 3 lata- i odległość między moim domem a owym sklepem. Lampa jaką zaprezentowałam w jednym z ostatnich postów to właśnie ów nabytek.
Najdłuższy czasowo zakup w moim życiu - z perspektywy czasu przyznaję, że bardzo udany
 Chodziła za mną odkąd tylko ją zobaczyłam i nie dawała spokoju przez kolejne lata. O tym, ze byłyśmy sobie pisane niech świadczy fakt iż wreszcie stanęła na swoim miejscu w salonie choć zajęło nam to 3 lata. Ostatnim razem wyszłabym z tego samego antykwariatu z aparatem z przełomu XIX/XX wieku w świetnym stanie! Jedyne co mnie powstrzymało to myśl co z nim zrobię już w domu bo salon nasz nie jest taki znowu wielki. Dziś trochę tego żałuję bo takich rzeczy nie spotyka się na co dzień (najwyżej w muzeum pod czujnym okiem kamer i pracowników i na dodatek jeśli nie za szkłem to z dużej odległości co dla mnie krótkowidza jest problematyczne). Tutaj stał sobie na stoliku jakby nigdy nic i do woli mogłam mu się przyglądać co nie ukrywam sprawiło mi dużo radości. Od czasu do czasu trafiam tam na ciekawe szkło, które postanowiłam zaprezentować poniżej.
mały ułamek tego co można znaleźć w egerskich antykwariatach

Inną osobliwością Egeru są termalne baseny, ale nie jakieś tam zwyczajne. Mam na myśli łaźnie tureckie i zapewniam, ze tego klimatu nie ma żaden inny współczesny obiekt. Łaźnie  tureckie stanowią część kompleksu basenów i są stosunkowo małe – 3 baseny z leczniczą wodą o zróżnicowanych temperaturach. Piękne wnętrza zabytkowej łaźni przenoszą w zupełnie inny świat a relaks w nich to autentyczny odlot w krainę spkoju. 
Jeden z basenów w łaźni tureckiej

Oprócz kąpieli można tu na własnej skórze doświadczyć masażu hamam czyli tureckiego rytuału oczyszczania. Wychodzę z założenia, że znacznie ciekawiej odkrywa się nieznane miejsca po kawałku bo wtedy za każdym razem można zobaczyć i poznać coś ciekawego. Tak właśnie jest z owym masażem hamam – nie doświadczyłam go będąc w basenach i wciąż jest mi on nieznany. Do czasu zapewniam Was – moja ciekawość nowego i nieznanego jest tak wielka, że zapewne przy następnej wizycie w Egerze chętnie przekonam się o nim na własnej skórze.
Ciekawostek Eger ma mnóstwo, ale jeszcze jedno miejsce warte jest uwagi. Docenią je zwłaszcza miłośnicy wina i niewymuszonej przyjacielskiej atmosfery. Dolina Pięknej Pani bo o niej teraz mowa jest położona nieco dalej od centrum- jakieś 15 minut spacerem. Niemniej klimat jaki w niej panuje wart jest tego spaceru – dużo piwnic z winami a przed niemal każdą stoją stoły i ławy do siedzenia na zewnątrz. Sprzyja to zarówno degustacji miejscowych wyrobów jak i zawieraniu nowych znajomości.
Dolina Pięknej Pani w Egerze

A tak bawią się ci, którzy degustują wina węgierskie w Dolinie Pięknej Pani - jest muzyka, wino i śpiew

Relaks w jednej z piwnic w Dolinie Pięknej Pani

 Są tu restauracje warte polecenia – kilka znajduje się w piwnicach tufowych a do posiłków przygrywają muzycy ubrani w tradycyjne stroje. Coś dla ucha, oka i podniebienia czyli szczyt szczęścia.

W Egerze zwiedziliśmy kilka pensjonatów, ale zaprzyjaźniliśmy się z przemiłą i doskonale mówiącą po angielsku (co na Węgrzech nie jest bez znaczenia) właścicielką St Kristof Panzio.
Ulubiony pensjonat w Egerze - nie bez znaczenia jest lokalizacja bo stąd wszędzie jest blisko

 Pomogła nam kilka razy w załatwianiu codziennych spraw, a my w ramach umocnienia przyjaźni polsko-węgierskiej przetłumaczyliśmy jej stronę  internetową na polski i prowadzimy fanpage na Facebooku gdzie znajdziecie więcej zdjęć i ciekawostek z Egeru.

Egeszegedre jak mówią Węgrzy
<a href="http://www.bloglovin.com/blog/13918531/?claim=b2wvqascq2c">Follow my blog with Bloglovin</a>