Hurrra kilka dni temu mój blog dołączył do innych na nowej
platformie blogowej. Radość i euforia mieszają się z lekką konsternacją bo
ostatni wpis miał premierę w maju. Nie jest to powodowane nagłą chęcią
zaprzestania owej blogowej działalności – nigdy w życiu J
Na tym polu nie powiedziałam jeszcze ostatniego zdania i
ciągle mam jakieś nowe pomysły. Ile z nich uda mi się wcielić w życie czas
pokaże. Tymczasem mogę śmiało powiedzieć, ze tę dość długą przerwę spowodowało
czyste lenistwo. Zbyt szczera jestem? Być może, ale co tam skoro to prawda hahaha.
Mój organizm w pewnym momencie zaczął domagać się paru dni wolnych od pracy, od
domu, od miejsca w którym mieszkam.. Krótko mówiąc: od wszystkiego. No i
doczekał się wreszcie stąd właśnie dzisiejszy wpis będący zapisem wrażeń z
krótkiego wyjazdu na Węgry. Podzieliłam tę wycieczkę na dwie części, aby było
ciekawiej.
Nie wiem czy to tylko ja tak mam, ale kiedy zaczynam się
przygotowywać do wyjazdu samoczynnie włącza mi się RESET. Już na etapie
prasowania i pakowania myślami jestem w miejscu docelowym planując co tam będę
robić. Pełne wyłączenie się następuje po przekroczeniu granic w tym przypadku
słowacko polskiej. Miejsce gdzie przekraczam granicę to Bieszczady. Panuje tu
taki spokój, że mam ochotę zatrzymać samochód i pójść na spacer by upajać się
tą ciszą i zupełnie innym powietrzem. Nigdy tego nie zrobiłam bo jednak droga
do miejsca docelowego długa i kręta więc i czasu brak na takie rozrywki. Kiedyś
jednak to zrobię naprawdę – spacer po słowackim lesie gdzieś w górach J
Wrócę jednak do tematu wpisu, albowiem droga ta prowadzi
mnie do pierwszego punktu na mapie wycieczki. Mała zagadka: kto jest autorem
najbardziej znanych pop-artowskich obrazów w kolorach fluo? Ta sama osoba jest
pomysłodawcą etykiety puszek z zupą Campbella. Mowa oczywiście o Andym Warholu
i jego pracach. Na Słowacji tzw. rzut beretem od polskiej granicy jest jego
muzeum. Byłam tu drugi raz, ale podoba mi się tak bardzo, że przy następnej
sposobności zawitam po raz trzeci :D
Co może być ciekawego w małym sennym miasteczku
Miedzialborce i chyba jedynym muzeum jakie ono ma? Sama postać Andy’ego Warhola
działa jak najsilniejszy magnes i przyciąga już z ulicy. To właśnie przy niej
stoją dwa wielkie słupy symbolizujące słynne puszki Campbella. Żartobliwym ujęciem
tematu jest puszka trzecia, która skrywa w sobie wiatę przystanku autobusowego.
Nie mogłam sobie odmówić zdjęcia z wnętrza owej wiaty i przejść obok niej
zupełnie obojętnie.
![]() |
Zapuszkowana |
W środku muzeum czekają na zwiedzających dwa piętra
poświęcone artyście, gdzie zobaczyć można kilka jego osobistych rzeczy (okulary
i walkman to już w zasadzie rzeczy kultowe), ubrań (za kurtkę z gadziej skóry
dałabym się pokroić) i oczywiście jego prace. Lubię to muzeum jeszcze z jednego
powodu: tak naprawdę zwiedza się je samemu, bez tłumów i bez pracownika
patrzącego nam podejrzliwie na ręce. Polecam każdemu kto lubi takie
nietuzinkowe miejsca - na pewno się nie zawiedziecie
![]() |
"Selfie" z Andym - nie wiem kiedy spotkamy się ponownie :-) |
Po rozprostowaniu nóg w towarzystwie Andy’ego nadszedł czas
by jechać w dalszą drogę – przecież Węgry czekają. Bocznymi drogami Słowacji
Wschodniej dojechaliśmy do granicy słowacko węgierskiej mijając po drodze
region słowackiego Tokaju. Tutaj znów nawigacja poprowadzila nas drogami
wąskimi jak przecinek do miejscowości Sarospatak.
![]() |
Gdzieś w pobliżu zamku w Sarospatak |
Znajduje się tu pięknie odrestaurowany
zamek z murami obronnymi, gdzie natrafiliśmy na średniowieczny dzień pełen
kiermaszy, inscenizacji walk i innych atrakcji. Mnie przypadło do gustu
niewielkie osiedle bloków wyglądających tak jakby je zbudował sam Gaudi.
![]() |
Osiedle w Sarospatak - przyznacie, że ma coś wspólnego z Barceloną i Gaudim? |
Oczywiście nie są one tak dziwaczne jak budynki w Barcelonie, niemniej
uwierzcie mi, ze w takim malutkim mieście jak Sarospatak robią naprawdę spore
wrażenie. Do Tokaju, który był ostatecznym punktem tego dnia dojechaliśmy drogą
wijącą się tuż nad rzeką Bodrog. Rzeka ta przepływa przez Tokaj po czym
malowniczym ujściem wpada prosto w objęcia Cisy. To ujście dwóch rzek warto
zobaczyć z wysokości czyli punktu widokowego znajdującego się tuż obok
Starowki. Widać stąd nie tylko obydwie rzeki, ale dużą część okolicy niebywale
malowniczej o każdej porze roku jak się domyślam.
![]() |
Ujście rzeki Bodrog wpadającej prosto w ramiona Cisy |
![]() |
Lubię przyciągać wzrok - kolorami :-) |
Tokaj wysłał nam na powitanie swoich latających mieszkańców.
Czy wiecie kto czuje się jak w niebie w tych okolicach , że aż roi się od jego
pobratymców? To nasze swojskie boćki, które tu są niemal na każdej łące, polu a
nawet na wszelkich lampach i słupach w samym mieście. Zanim wjechaliśmy do
miasteczka dojrzeliśmy kilka z nich na łące i mąż postanowił zrobić im zdjęcie.
Okazało się, ze boćki mają poczucie humoru bo zamiast dać się sfotografować
hopsały po tej łące a mój szanowny małżonek wraz z nimi. Hopso-pląsy trwały
przez kilka minut a ja żałowałam, ze nie mam kamery – byłby to hit w
internetach !
![]() |
Bociek - sfotografowany tuż przed hopso-pląsami |
Rodzina bocianów była naszymi sąsiadami także w hotelu
albowiem z balkonu mieliśmy widok na ich gniazdo. Było tak blisko, że całkiem
dobrze je widzieliśmy a także słyszeliśmy – polubiłam ich klekot tuż nad ranem.
To znacznie przyjemniejszy odgłos niż hałas z ulicy lub wycie karetek.
Sam Tokaj jest malutki do przejścia w kilka minut. Przy
głównej uliczce starówki jest kilka sklepów z winami a między nimi kilka
knajpek. Tak dochodzi się do małego rynku z kościołem i słynna tokajską piwnicą
przed którą ustwiono pomnik Bacchusa popijacego ów trunek.
![]() |
Radosny Bacchus - takie rzeczy tylko w Tokaju |
![]() |
Tokaj nocą |
![]() |
Widok z okna hotelu w Tokaju |
Wokół rynku jest
kilka małych uliczek gdzie znów trafiliśmy niespodziewanie na bociana.
![]() |
Widzieliście kiedykolwiek bociana na straży? |
Na małym
skrzyżowaniu siedział on na ulicznej lampie niczym kierujący ruchem gdy siada
sygnalizacja świetna. Wyglądał tak jakby mówił: spokojnie ja tu pilnuję i
czuwam. I choć wyglądał komicznie to
jednocześnie mocno abstrakcyjnie – chyba przez tą lampę miałam takie uczucia :D
Dzień zakończyliśmy nad Cisą gdzie jest bulwar i kilka
knajpek z widokiem na leniwie płynącą rzekę.
Rano zaś obudził nas klekot boćków niejako sygnał, że czas nam w drogę –
kierunek Eger. Bywajcie !