Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Andy Warhol. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Andy Warhol. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 8 czerwca 2017

Sweet 50's

Kocham mój zmienny charakter i moment, kiedy nie minie choćby sekunda a cały misternie ułożony plan zmienia się nagle o 180 stopni… Aż chce się zakrzyknąć „bo kobieta zmienną jest” ! Faktycznie jest, tylko jak to strasznie życie utrudnia :D
Dawno już nie wstawiałam postu z ubraniami vintage i wymyśliłam stylizację inspirowaną pewnym znanym filmem równie znanego reżysera z lat 50. Przygotowałam wszystko bardzo skrupulatnie: sukienkę, biżuterię i dodatki. Wymyśliłam scenerię i poczyniłam przygotowania, aby ów pomysł urealnić. I kiedy nastał wolny weekend idealnie nadający się do zdjęć to pogoda była tak piękna i prawdziwie letnia, że pierwotna stylizacja mimo swej urody wydała mi się zwyczajnie za ciężka. Znów szafa otworzyła swe podwoje a ubrania śmigały w powietrzu zupełnie jak w kreskówkach J W mej głowie nastąpiła istna burza myśli i po kilku minutach na światło dzienne wypłynęła sukienka i dodatki jakie widać na poniższych zdjęciach.

Sukienka to autentyk z lat 50 – krój z koła, typowy dla tych lat dekolt. Kiedy tylko ją zobaczyłam to przed oczami pojawił mi się obraz idealnej stylizacji i pomysł na zabawę kolorami. To zresztą nie pierwszy raz, kiedy dobieram na tej zasadzie pozostałe dodatki trzymając się pewnej tonacji kolorystycznej J
Sukienka pochodzi ze sklepu Retro Club

Krój sukienki  sprawia, że najlepiej prezentuje się z pettitcoat – ta, którą mam pod spodem jest 10cm krótsza niż sukienka. Wydaje mi się, że dłuższa byłaby lepsza, ale nie mam tu tak wielkiej wprawy by się o tym wypowiadać J


I tak właśnie mając bazę w postaci sukienki to po jakimś czasie kupiłam za śmieszne pieniądze prawie nowe pantofle marki Ravel na jednej z grup sprzedażowych na FB. Jeden rzut oka i wiedziałam, ze już po mnie :D Uratować mógł mnie ktoś szybszy ode mnie i komu także te buty wpadły w oko.
jedna z kilku ulubionych par szpilek :)

No, ale jak widać na załączonym obrazku najszybsza okazałam się ja (albo nikomu nie spodobały się równie mocno).
Korale - prezent od Mamy
Bransolety, spinki lucite oraz pettitcoat- Retro Club
Bransolety to moja kolejna słabość: biżuteria z tworzyw typu lucite, bakelit czy celuloid to coś czemu nie umiem się oprzeć. Uwielbiam je za nieograniczoną paletę kolorów i wzorów, dzięki czemu można je dopasować do niemal każdego ubrania. Tu udało mi się zgrać kolory z tymi jakie są na wzorze sukienki. Naszyjnik z korali to prezent od mojej Mamy, która bardzo lubiła go nosić przez wiele lat. Jak widać do czasu, kiedy dużo dłużej leżał w jej szkatułce z biżuterią niż wyglądał na światło dzienne :).  Lubię go, bo bardzo pasuje do takich stylizacji – sprawia, że jeszcze bardziej czuję w powietrzu lato.
To byłaby jedna z moich najlepszych stylizacji, gdyby nie małe mankamenty… Po pierwsze brak mani i pedicuru, zwłaszcza tego ostatniego. Tak już mam, że do butów typu peep toe ładnie pomalowane paznokcie tworzą idealnie zgrany duet. Moje nabiorą kolorów na zbliżający się długi weekend i związane z nim mini-wakacje J. Drugi zgrzyt to fryzura: wydawało mi się, że włosy do ramion (a może i krótsze?) nie sprawią mi zbyt wiele problemów z ich układaniem. I, że wreszcie opanuję sztukę układania fryzur bardzo retro… Nic z  tych rzeczy! Nie byłabym sobą, gdyby moje włosy wyglądały podobnie do tych jakie widuję na starych zdjęciach i reklamach J 
Moja ulubiona gwiazda złotego Hollywood - wreszcie doczekala się tła godnego diamentów :-)
Mam nadzieję, że mimo wszystko widocznej za moimi plecami Marilyn Monroe, która jest moją idolką owa stylizacja się spodobała J
Próba z chustką - średnio udana, próbuję dalej :-) Rollsy to moje marzenie...


Na sam koniec muzyczna pocztówka czyli orkiestra Raya Anthonyego i piosenka dedykowana słynnej gwieździe pt „Marilyn” – ponieważ MM niedawno świętowała by swe urodziny niech to będzie prezent dla niej J

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Andy Warhol, Bacchus i bociany

Hurrra kilka dni temu mój blog dołączył do innych na nowej platformie blogowej. Radość i euforia mieszają się z lekką konsternacją bo ostatni wpis miał premierę w maju. Nie jest to powodowane nagłą chęcią zaprzestania owej blogowej działalności – nigdy w życiu J
Na tym polu nie powiedziałam jeszcze ostatniego zdania i ciągle mam jakieś nowe pomysły. Ile z nich uda mi się wcielić w życie czas pokaże. Tymczasem mogę śmiało powiedzieć, ze tę dość długą przerwę spowodowało czyste lenistwo. Zbyt szczera jestem? Być może, ale co tam skoro to prawda hahaha. Mój organizm w pewnym momencie zaczął domagać się paru dni wolnych od pracy, od domu, od miejsca w którym mieszkam.. Krótko mówiąc: od wszystkiego. No i doczekał się wreszcie stąd właśnie dzisiejszy wpis będący zapisem wrażeń z krótkiego wyjazdu na Węgry. Podzieliłam tę wycieczkę na dwie części, aby było ciekawiej.

Nie wiem czy to tylko ja tak mam, ale kiedy zaczynam się przygotowywać do wyjazdu samoczynnie włącza mi się RESET. Już na etapie prasowania i pakowania myślami jestem w miejscu docelowym planując co tam będę robić. Pełne wyłączenie się następuje po przekroczeniu granic w tym przypadku słowacko polskiej. Miejsce gdzie przekraczam granicę to Bieszczady. Panuje tu taki spokój, że mam ochotę zatrzymać samochód i pójść na spacer by upajać się tą ciszą i zupełnie innym powietrzem. Nigdy tego nie zrobiłam bo jednak droga do miejsca docelowego długa i kręta więc i czasu brak na takie rozrywki. Kiedyś jednak to zrobię naprawdę – spacer po słowackim lesie gdzieś w górach J
Wrócę jednak do tematu wpisu, albowiem droga ta prowadzi mnie do pierwszego punktu na mapie wycieczki. Mała zagadka: kto jest autorem najbardziej znanych pop-artowskich obrazów w kolorach fluo? Ta sama osoba jest pomysłodawcą etykiety puszek z zupą Campbella. Mowa oczywiście o Andym Warholu i jego pracach. Na Słowacji tzw. rzut beretem od polskiej granicy jest jego muzeum. Byłam tu drugi raz, ale podoba mi się tak bardzo, że przy następnej sposobności zawitam po raz trzeci :D
Co może być ciekawego w małym sennym miasteczku Miedzialborce i chyba jedynym muzeum jakie ono ma? Sama postać Andy’ego Warhola działa jak najsilniejszy magnes i przyciąga już z ulicy. To właśnie przy niej stoją dwa wielkie słupy symbolizujące słynne puszki Campbella. Żartobliwym ujęciem tematu jest puszka trzecia, która skrywa w sobie wiatę przystanku autobusowego. Nie mogłam sobie odmówić zdjęcia z wnętrza owej wiaty i przejść obok niej zupełnie obojętnie.
Zapuszkowana

W środku muzeum czekają na zwiedzających dwa piętra poświęcone artyście, gdzie zobaczyć można kilka jego osobistych rzeczy (okulary i walkman to już w zasadzie rzeczy kultowe), ubrań (za kurtkę z gadziej skóry dałabym się pokroić) i oczywiście jego prace. Lubię to muzeum jeszcze z jednego powodu: tak naprawdę zwiedza się je samemu, bez tłumów i bez pracownika patrzącego nam podejrzliwie na ręce. Polecam każdemu kto lubi takie nietuzinkowe miejsca - na pewno się nie zawiedziecie
"Selfie" z Andym - nie wiem kiedy spotkamy się ponownie :-)

Po rozprostowaniu nóg w towarzystwie Andy’ego nadszedł czas by jechać w dalszą drogę – przecież Węgry czekają. Bocznymi drogami Słowacji Wschodniej dojechaliśmy do granicy słowacko węgierskiej mijając po drodze region słowackiego Tokaju. Tutaj znów nawigacja poprowadzila nas drogami wąskimi jak przecinek do miejscowości Sarospatak.
Gdzieś w pobliżu zamku w Sarospatak
Znajduje się tu pięknie odrestaurowany zamek z murami obronnymi, gdzie natrafiliśmy na średniowieczny dzień pełen kiermaszy, inscenizacji walk i innych atrakcji. Mnie przypadło do gustu niewielkie osiedle bloków wyglądających tak jakby je zbudował sam Gaudi. 
Osiedle w Sarospatak - przyznacie, że ma coś wspólnego z Barceloną i Gaudim?

Oczywiście nie są one tak dziwaczne jak budynki w Barcelonie, niemniej uwierzcie mi, ze w takim malutkim mieście jak Sarospatak robią naprawdę spore wrażenie. Do Tokaju, który był ostatecznym punktem tego dnia dojechaliśmy drogą wijącą się tuż nad rzeką Bodrog. Rzeka ta przepływa przez Tokaj po czym malowniczym ujściem wpada prosto w objęcia Cisy. To ujście dwóch rzek warto zobaczyć z wysokości czyli punktu widokowego znajdującego się tuż obok Starowki. Widać stąd nie tylko obydwie rzeki, ale dużą część okolicy niebywale malowniczej o każdej porze roku jak się domyślam.
Ujście rzeki Bodrog wpadającej prosto w ramiona Cisy
Lubię przyciągać wzrok - kolorami :-) 

Tokaj wysłał nam na powitanie swoich latających mieszkańców. Czy wiecie kto czuje się jak w niebie w tych okolicach , że aż roi się od jego pobratymców? To nasze swojskie boćki, które tu są niemal na każdej łące, polu a nawet na wszelkich lampach i słupach w samym mieście. Zanim wjechaliśmy do miasteczka dojrzeliśmy kilka z nich na łące i mąż postanowił zrobić im zdjęcie. Okazało się, ze boćki mają poczucie humoru bo zamiast dać się sfotografować hopsały po tej łące a mój szanowny małżonek wraz z nimi. Hopso-pląsy trwały przez kilka minut a ja żałowałam, ze nie mam kamery – byłby to hit w internetach !
Bociek - sfotografowany tuż przed hopso-pląsami 

Rodzina bocianów była naszymi sąsiadami także w hotelu albowiem z balkonu mieliśmy widok na ich gniazdo. Było tak blisko, że całkiem dobrze je widzieliśmy a także słyszeliśmy – polubiłam ich klekot tuż nad ranem. To znacznie przyjemniejszy odgłos niż hałas z ulicy lub wycie karetek.
Sam Tokaj jest malutki do przejścia w kilka minut. Przy głównej uliczce starówki jest kilka sklepów z winami a między nimi kilka knajpek. Tak dochodzi się do małego rynku z kościołem i słynna tokajską piwnicą przed którą ustwiono pomnik Bacchusa popijacego ów trunek. 
Radosny Bacchus - takie rzeczy tylko w Tokaju

Tokaj nocą
Widok z okna hotelu w Tokaju

Wokół rynku jest kilka małych uliczek gdzie znów trafiliśmy niespodziewanie na bociana. 
Widzieliście kiedykolwiek bociana na straży? 

Na małym skrzyżowaniu siedział on na ulicznej lampie niczym kierujący ruchem gdy siada sygnalizacja świetna. Wyglądał tak jakby mówił: spokojnie ja tu pilnuję i czuwam.  I choć wyglądał komicznie to jednocześnie mocno abstrakcyjnie – chyba przez tą lampę miałam takie uczucia :D
Dzień zakończyliśmy nad Cisą gdzie jest bulwar i kilka knajpek z widokiem na leniwie płynącą rzekę.  Rano zaś obudził nas klekot boćków niejako sygnał, że czas nam w drogę – kierunek Eger. Bywajcie !